"Widać, że piłka w naszym kraju ewoluuje" – rozmowa z Arturem Lenartowskim

Artur Lenartowski jest wychowankiem Rakowa Częstochowa, który w latach 2011-2016 zanotował 80 występów na szczeblu Ekstraklasy. Obecnie w Akademii Raków sprawuje funkcję drugiego trenera zespołów U-19 oraz U-11. Zapraszamy na obszerną rozmowę z popularnym "Kaką".

Artur Lenartowski w częstochowskim środowisku piłkarskim znany jest jako “Kaka”. Skoro użyłem już Twojego pseudonimu, na początek zapytam o jego historię.

 

Nie wiem, czy tak faktycznie jest, ale miło, że tak o mnie mówisz. Jeżeli chodzi o pseudonim, to powstał w 2005 roku, gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Rakowa. Po paru treningach udzieliłem wywiadu dla lokalnej gazety i jedną z udzielonych odpowiedzi było wskazanie Ricardo Kaki jako swojego idola. I w ten sposób w szatni – z lekką szyderką – głównie Mariusz Przybylski i Maks Rogalski zaczęli nadużywać tego pseudonimu w stosunku do mnie. Dzięki temu jednak przyjął się i został ze mną aż do dzisiaj.

 

Zapytam o początki Twojej piłkarskiej kariery. Pierwsze wizyty na meczach Rakowa. Następnie UKS Olimpijczyk i trener Robert Olbiński. Jak wspominasz ten czas?

 

Jeżeli chodzi o pierwsze mecze Rakowa, to pamiętam je jak przez mgłę. Chodziłem na nie, trzymając tatę za rękę i bardziej pamiętam je z jego opowieści. UKS Olimpijczyk natomiast działał przy Szkole Podstawowej nr 49 i na tym etapie główną rolę odegrała postać trenera Roberta Olbińskiego, z którym przeszedłem wszystkie szczeble piłkarskiego rozwoju. Od dzieciaka w UKS-ie, poprzez trampkarzy i juniorów już w Rakowie, kończąc na pierwszej drużynie. Wszystko pod wodzą trenera Olbińskiego, więc nie ukrywam, że jemu zawdzięczam bardzo dużo. Niesamowicie pomógł mi w rozwoju i to dzięki niemu dostałem się na mój, można powiedzieć, szczyt, czyli grę w Ekstraklasie.

 

Pozostańmy na razie daleko od Ekstraklasy. Nie będę w tym przypadku oryginalny i zapytam o pamiętny mecz UKS Olimpijczyk vs FC Barcelona na turnieju we Francji.

 

Dokładnie tak, był taki mecz. Pamiętam te piękne chwile, ponieważ na turnieje do Francji jeździliśmy co roku. Jako dzieciaki byliśmy tam bodajże czterokrotnie. Mecz z Barceloną miał miejsce podczas ostatniego razu i było to spotkanie finałowe. Wygraliśmy z “Barcą” 1:0. Towarzyszyła nam ogromna radość. Pamiętam, że podczas powrotu do Polski odczuwaliśmy wielką satysfakcję. Dużo było optymistycznych śpiewów, żartów, wymyślania różnych piosenek. Po prostu wspaniałe przeżycie. Mimo tego, że byliśmy dziećmi, zapisaliśmy piękną kartę w historii klubu UKS Olimpijczyk. Często wspominamy to na różnych turniejach czy meczach pokazowych, więc z pewnością było to pamiętne i ważne przeżycie.

 

Próbowałeś może wyśledzić zawodników, przeciwko którym przyszło wam wtedy rywalizować?

 

Oczywiście, że tak! Gdy zacząłem grać w piłkę na poziomie seniorskim, próbowaliśmy się do tego dokopać, ale niestety częstochowskie gazety nie podały składu Barcelony. W internecie również nie dało się zdobyć tych informacji, natomiast z wielką chęcią poznałbym te nazwiska i zobaczył, czy ktoś z tamtej drużyny zrobił karierę piłkarską. Tego jednak, niestety, już się chyba nie dowiemy.

 

 

 

 

Być może po tym wywiadzie zgłosi się jakiś fanatyk, który dysponuje odpowiednimi materiałami. Powiedz, proszę, jak wyglądały Twoje piłkarskie początki w Rakowie? Mówi się, że jesteś jednym z najlepszych wychowanków trenera Roberta Olbińskiego.

 

Można powiedzieć, że jest pewien podział na wychowanków świętej pamięci trenera Zbigniewa Dobosza i trenera Roberta Olbińskiego. Wyglądało to nieco inaczej niż w dzisiejszych czasach, a grupy młodzieżowe były w dużym stopniu łączone. Treningi z pierwszą drużyną również wyglądały inaczej, ponieważ często brali w nich udział młodzi chłopcy. Czasem mieliśmy przyjemność trenować z “jedynką” nawet w kilkunastu juniorów. Był to też okres, gdy jako pierwsi do klubów ekstraklasowych odeszli Maks Rogalski, Piotr Malinowski i Mariusz Przybylski. Następnie szczęście uśmiechnęło się do mnie. Później do Ekstraklasy trafili jeszcze Mateusz Zachara i Maciej Gajos. Raków grał w tamtych czasach w niższych ligach, a my byliśmy osobami z Częstochowy, które wybiły się na najwyższy ligowy poziom. Niezmiernie to cieszy i w pewien sposób napawa dumą, że z tak dużej liczby chłopców, którzy przewinęli się przez klub w tamtym okresie, to nam nielicznym udało się przebić.

 

Kogo z Twoich juniorskich lat w Rakowie uważałeś za największy talent, a kto z kolei stanowił dla Ciebie największą inspirację?

 

Jeśli chodzi o czasy juniorskie, to u nas w drużynie taką osobą był Miłosz Bielecki. To była postać, której wróżono ogromną karierę. Pamiętam mecz barażowy z Koszarawą Żywiec, gdzie jako jeszcze niespełna szesnastolatek podszedł do wykonania rzutu karnego! Natomiast inspiracją był zdecydowanie Jacek Magiera, którego wszyscy podziwialiśmy. Też należał do wychowanków trenera Olbińskiego i naprawdę często przyjeżdżał na nasze treningi czy turnieje halowe, których było wtedy mnóstwo. Był zawodnikiem z dużym doświadczeniem w Ekstraklasie, a wywodził się z naszego regionu. Jako nastolatkowie byliśmy w niego mocno wpatrzeni. Dawało nam to wiarę, że stąd też możemy wybić się wysoko i grać w Ekstraklasie. 

 

Twój debiut przypadł na 22 kwietnia 2006 roku. To był mecz z Pogonią Świebodzin w rozgrywkach III ligi, a w wyjściowej jedenastce również znajdował się Jacek Magiera. Co najbardziej pamiętasz z tamtego spotkania?

 

Pamiętam, że wygraliśmy 3:0. Na pewno odczuwałem ogromną radość, ale też i stres, który towarzyszył debiutowi. Nie ukrywam, że doskonale pamiętam moment wejścia na boisko. Do dziś mam kontakt z Jackiem Magierą. Wspominaliśmy kilkukrotnie, że to były tylko dwa mecze, w których przebywaliśmy na boisku razem po kilka minut, ale możemy stwierdzić, że graliśmy razem w drużynie. To fajny kawałek historii, tym bardziej że wiemy, w jakim miejscu jest teraz Jacek Magiera.

 

W książce “Jestem trenerem-człowiekiem” Marcina Papierza Jacek Magiera wymienia Cię w gronie najbardziej utalentowanych zawodników z tamtego Rakowa. Jakim trenerem z Twojej perspektywy jest Jacek Magiera i czy on również udziela Ci obecnie zawodowych porad?

 

Absolutnie nie chcę się wypowiadać na temat pracy trenera Jacka Magiery, ponieważ najzwyczajniej w świecie mi nie wypada. Poza tym wypowiedziałbym się w samych superlatywach. Jak wspomniałem, bardzo cieszy mnie fakt, że mamy ze sobą kontakt. Nie jest specjalnie częsty, ale jest. Rozmawiamy na różne tematy, bardziej życiowe, osobiste. Jesteśmy też umówieni po sezonie na kawę, więc być może wtedy podpytam “Magica”, czy zdradzi jakieś swoje tajemnice na temat prowadzenia drużyny. Oczywiście pół żartem, pół serio, natomiast nie widzę przyczyn, dla których nie mielibyśmy o tym na żywo porozmawiać.

 

W trakcie Twojego pierwszego pobytu w Rakowie odniosłeś poważną kontuzję, która spowolniła Twój piłkarski rozwój. Czy jako młody piłkarz nie miałeś wtedy chwili zwątpienia?

 

Największy moment zwątpienia miałem po Piaście Gliwice. Wróciłem do Częstochowy po nieudanym okresie, w którym większość czasu spędziłem w rozgrywkach Młodej Ekstraklasy i na ławce rezerwowych pierwszego zespołu. To był taki moment, gdzie tych ofert było kilka, a zdecydowałem się na Piasta. Żałowałem tej decyzji dość mocno. Następnie fajnie odbudowałem się przy trenerze Jerzym Brzęczku, który pokazał mi, jak można z radością grać w piłkę. Mój entuzjazm był ogromny, ale przytrafiła się kontuzja. Pół roku przerwy, jednak dzięki trenerowi byłem nastawiony pozytywnie do swojego powrotu. Wierzyłem, że będę jeszcze lepszym zawodnikiem, niż do tej pory. Pamiętam, że trener założył mi specjalny zeszyt, gdzie każdego dnia po każdym treningu zapisywałem swoje oceny i postępy. Na pierwszej stronie widniało motywacyjne hasło, a ja bardzo mocno się zawziąłem i każdego dnia po rehabilitacji odrabiałem w zeszycie pracę domową. To spowodowało, że wróciłem do gry w pełnej gotowości i szansa, by zagrać w Ekstraklasie, pojawiła się po raz drugi.

 

Pamiętasz to hasło?

 

Na pewno na pierwszej stronie było napisane wielkimi literami “DROGA NA SZCZYT”. Do tej pory mam zachowany ten zeszyt, więc to właśnie zawierała pierwsza strona. Na kolejnych kartkach były jeszcze inne budujące cytaty, a także wszystko, co musiałem zapisywać sam. 

 

 

 

 

Pod koniec czerwca 2011 roku trener Ojrzyński wyciągnął Cię z Częstochowy i przeniosłeś się do Korony Kielce. Niecały rok później cieszyliście się z piątego miejsca w lidze. Co powiesz o “bandzie świrów”?

 

Na pewno to określenie powstało już przed sezonem. Gdy przychodziłem do Kielc, Korona pozbawiła się swoich najlepszych zawodników, między innymi Andrzeja Niedzielana i Ediego Andradiny. Siłą rzeczy byliśmy skazywani na porażkę, na spadek. Czytaliśmy to każdego dnia w prasie i internecie. Dało się niestety odczuć, że komentarze na nasz temat są dalekie od pozytywnych. W szczególności ten negatyw skierowany był w stronę trenera Ojrzyńskiego, który nie był wtedy szczególnie znany i przyszedł z II ligi. Przedstawiał nam to w ten sposób, że jeśli nie będziemy drużyną i się nie scalimy, to pozostałe zespoły oraz media nas po prostu “zjedzą”. Ta sytuacja mocno zawęziła nas do takiego swojego grona, gdzie wiedzieliśmy, że w każdym meczu musieliśmy walczyć na maksa. Rozumieliśmy, że widmo spadku może być blisko. Jednak na przekór wszystkim świetnie rozpoczęliśmy sezon. Wygrywaliśmy mecze nie tylko poprzez walkę, ale i umiejętności. Mało kto pamięta, że niemalże do końca sezonu biliśmy się o podium, a nawet o mistrzostwo Polski. W przedostatniej kolejce przegraliśmy 0:2 z Widzewem. Gdybyśmy ten mecz wygrali, na ostatni mecz z Legią jechalibyśmy ciągle z nadziejami na tytuł. Niestety z Widzewem przegraliśmy i zajęliśmy “tylko” piąte miejsce, natomiast wyrównaliśmy najlepszy wynik w historii Korony. Byliśmy uważani za drużynę, która dużo nadrabia walecznością. Będąc w środku, uważam jednak, że w składzie mieliśmy chłopaków, którzy potrafili świetnie grać w piłkę, a w dodatku zarządzać zespołem. Przykładem jest to, że trenerami w PKO Ekstraklasie są obecnie Kamil Kuzera i Aleksandar Vuković, a jeszcze do niedawna też Pavol Staňo. Mógłbym chwalić każdego po kolei. Dodatkowo różnorodność naszych charakterów pomogła stworzyć nam szatnię, która, jak sam wspomniałeś, do tej pory zapamiętana jest jako tak zwana “banda świrów”.

 

W Kielcach spędziłeś “prime” swojej piłkarskiej kariery. Mówiło się o Tobie również w kontekście reprezentacji Polski. Miałeś szansę iść gdzieś wyżej? Były konkretne propozycje na stole?

 

To były niezwykle miłe momenty, gdy w środku pola z Vlastimirem Jovanoviciem mieliśmy bardzo dużo fajnych spotkań i zaczęły dochodzić do mnie słuchy, że mogę być obserwowany pod kątem powołania do kadry. Natomiast później wyniki i forma nie były już aż tak dobre, jak na początku. Jeśli chodzi o transfery, to gdy odchodziłem z Korony, miałem konkretną ofertę z Rumunii, z klubu Universitatea Craiova. W ostateczności zdecydowałem się jednak zostać w Polsce. Przeszedłem wtedy do Podbeskidzia, gdzie też były duże plany. Trenerem był Leszek Ojrzyński i widział mnie on jako jednego z zawodników, którzy mogą pomóc Podbeskidziu zagościć w czołówce tabeli. Wybrałem więc Podbeskidzie, a nie Rumunię.

 

 

Łącznie Twoje ekstraklasowe doświadczenie zakończyło się na 80 spotkaniach, w których zdobyłeś 7 bramek. Jest w Tobie z tego tytułu więcej dumy, czy mocniej przebija się niedosyt i czujesz, że mogłeś osiągnąć więcej?

 

Szczerze to pół na pół. Były momenty, kiedy byłem w Ekstraklasie “na fali” i, tak jak wspomniałeś, pojawiły się pogłoski na temat sprawdzenia mnie w kontekście reprezentacji Polski. Była również ta zagraniczna oferta. Czasami myślę, że mogłem wycisnąć ze swojej kariery zdecydowanie więcej. Z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę długą kontuzję jeszcze w Rakowie i poważny uraz barku pod koniec pobytu w Kielcach, nie mam na co narzekać. Tak, jak powiedziałem: pół na pół. Z przewagą dumy, ponieważ jeszcze, gdy wchodziłem do pierwszego zespołu Rakowa na poziomie III ligi, nie myślałem, że będę występował tyle lat w Ekstraklasie. Mimo że tych meczów nie jest jakoś bardzo dużo, to jednak spędziłem w niej 6 lat.

 

W kolejnym etapie kariery grałeś na szczeblu II i III ligi, reprezentując barwy GKS-u Bełchatów, Elany Toruń i Siarki Tarnobrzeg. W międzyczasie przy Limanowskiego Raków konsekwentnie parł do przodu. Co czułeś, obserwując to z boku?

 

Doskonale pamiętam, że po zakończeniu kontraktu z Koroną miałem przyjemność odbyć kilka rozmów z panem Michałem Świerczewskim, który przedstawił mi swój projekt. Drugi raz miało to miejsce po okresie gry w Podbeskidziu. Wówczas chęć gry w Ekstraklasie była we mnie jeszcze bardzo duża i trudno mi było podjąć decyzję o zejściu do II ligi. Przy tej drugiej próbie wahałem się mocno, ponieważ widziałem, że moja kariera nie pójdzie raczej w pożądanym kierunku. Wciąż miałem jednak w pamięci bardzo dobre momenty z Korony i liczyłem, że ten solidny poziom zdołam jeszcze utrzymać. Ostatecznie rzeczywistość okazała się inna. Z kolei, gdy przechodziłem do Bełchatowa, wiedziałem już, że w Częstochowie była inna wizja budowania zespołu. Dlatego zdecydowałem się właśnie na pobliski GKS.

 

Ostatecznie Twój powrót do Rakowa ziścił się przed rozpoczęciem rundy wiosennej sezonu 2019/2020. Dołączyłeś do zespołu rezerw, a także wykonałeś pierwszy krok w stronę kariery trenerskiej. 

 

Tak jest. Rozwiązałem wtedy kontrakt z Siarką Tarnobrzeg. Moje różne doświadczenia spowodowały, że nie chciałem już tułać się po niższych ligach, po całej Polsce. W mojej głowie pojawił się kierunek pracy trenerskiej i bardzo się cieszę, że mogłem wtedy wrócić do Częstochowy. Absolutnie nie żałuję tej decyzji. Rezerwy grały na poziomie IV ligi, ale dla mnie był to powrót do domu, do Rakowa, co było dla mnie najważniejsze. Zwieńczeniem tego wszystkiego było pół roku, w którym wraz z Przemkiem Oziębałą zostaliśmy włączeni do kadry pierwszego zespołu. To bardzo fajne doświadczenie, że mogłem te kilka miesięcy spędzić u trenera Marka Papszuna, na co dzień przygotowując się do meczów ligowych ze świetnymi zawodnikami. Troszeczkę zabrakło, by zagrać jeszcze raz w Ekstraklasie, ale ogólnie bardzo cieszę się, że taka szansa była. Z rezerwami awansowaliśmy do III ligi, co było naszym celem. Teraz natomiast jestem ukierunkowany wyłącznie w stronę pracy trenera.

 

Skupmy się na drużynie rezerw. Wraz z drugim zespołem również przeżyłeś lepsze i gorsze momenty. Szczególnie boleć musiał barażowy dwumecz z Odrą Wodzisław. 

 

Właśnie tak było. Niestety w kwestii awansu liczyły się tylko baraże i cały sezon poszedł na marne. Ten dwumecz nam po prostu nie wyszedł. Wcześniej w sparingach ogrywaliśmy Odrę bez problemu. Oczywiście sparing a baraż, to dwa różne mecze. Ten baraż nie poszedł po naszej myśli. W pierwszym spotkaniu niewiele brakowało do korzystnego wyniku, w rewanżu kiepsko rozpoczęliśmy i byliśmy zmuszeni, by odrabiać straty. Był moment, w którym Odra była w zasięgu, ale summa summarum nasz ofensywny styl obrócił się przeciwko nam i spowodował, że ten mecz przegraliśmy.

 

Jeszcze jedno pytanie z gatunku ciekawostek. Jest to także związane z zespołem rezerw. Skąd wziął się pseudonim “The Legend”?

 

Niestety do tej pory nikt nie zechciał mi tego wyjaśnić. Musiałbyś zapytać innych, ale inicjatorem pomysłu był Hubert Tylec. W rezerwach też mieliśmy świetną atmosferę, zrewanżowałem mu się pseudonimem “Piłkarz” i nawet w ten sposób komunikowaliśmy się na boisku. Co do końca miał na myśli autor? Tego w stu procentach nigdy się nie dowiedziałem. Może chodziło o to, że jestem wychowankiem, “Rakowiakiem” z krwi i kości, a do tego mam na koncie występy w Ekstraklasie? Mogę tylko zgadywać.

 

 

Wasz cel został zrealizowany. Pod wodzą Tomasza Kuźmy awansowaliście w kampanii 2021/2022 do III ligi. Jednocześnie był to ostatni sezon Twojej gry. Nie kusiło Cię ponownie spróbować sił na tym szczeblu, czy po prostu nie było takiej możliwości?

 

Możliwość jak najbardziej była. Rozmawiałem na ten temat z dyrektorem Dariuszem Grzegrzółką, ale sam zdawałem sobie sprawę, że organizm nie pracuje już tak, jakbym sobie tego życzył. Głowa chciała, ciało mniej. Coraz częściej przytrafiały mi się drobne urazy i zaczęło mnie to męczyć. Nie czułem, że mogę dać z siebie 100%, więc taka gra mijała się z celem. Wspólnie z żoną i rodziną zdecydowaliśmy, że warto już powiesić buty na kołku i zająć się tym, co planuję robić. Skupić się na roli trenera. Po rozmowach z dyrektorem ustaliliśmy, że kończę przygodę z piłką, a zaczynam nowy rozdział.

 

Jesteś jeszcze młody. Na początku stycznia z czwartoligową Wisłą Sandomierz kontrakt podpisał 44-letni Marcin Kaczmarek. Nie korci Cię, by ponownie poczuć ligowe emocje?

 

Mam wystarczająco emocji, gdy teraz gramy na orliku lub na hali. Poświęcam się już w stu procentach trenowaniu. W każdy weekend mamy mecze Centralnej Ligi Juniorów, więc takie dogrywanie w okolicznym zespole byłoby mocno “na siłę”. Powrót na boisko nie wchodzi zatem w grę, ale, jak wcześniej mówiłem, w oldbojach i lidze szóstek mogę się jak najbardziej pobawić.

 

Gdybyś mógł zmienić jedną, jedyną decyzję w swojej piłkarskiej karierze, byłoby to…

 

Przyjęcie oferty z Rumunii lub powrót do Rakowa w latach, gdy ten projekt rozkwitał. 

 

Jakim piłkarzem był Artur Lenartowski?

 

Podzieliłbym to na dwa okresy. Będąc w Rakowie, jeszcze zanim przebiłem się do Ekstraklasy, moim największym atutem były pojedynki “1 na 1”. Podejmowałem spore ryzyko w newralgicznych miejscach i nie bałem się tego robić, ponieważ czułem się w tym aspekcie na tyle pewny, że radziłem sobie w każdym sektorze boiska. Do tego wymieniłbym swoją lewą nogę. W Ekstraklasie z kolei trenerzy cenili sobie u mnie zadaniowość i taktyczne posłuszeństwo. Zazwyczaj realizowałem niemal w stu procentach to, o co mnie proszono.  

 

Żołnierz.

 

Tak, można tak to określić, choć nie byłem surowy technicznie. Oprócz wykonywania zadań potrafiłem również być kreatywny. Minusem na pewno było to, co najczęściej słyszałem od trenera Leszka Ojrzyńskiego, czyli moja subtelność. Powinienem być osobą grającą twardziej, agresywniej. Myślę również, że jak na mój wzrost, mogłem zdobywać więcej bramek głową.

 

Najlepszy piłkarz, z którym grałem to…

 

Paweł Golański, Michał Janota, Kamil Glik, Kamil Wilczek… Trudno jednoznacznie wskazać, miałem przyjemność grać w piłkę z wieloma naprawdę dobrymi zawodnikami.

 

Najlepszy piłkarz, przeciwko któremu grałem, to…

 

Miroslav Radović i Daniel Ljuboja.

 

Przed Tobą kolejny etap. Rola trenera, której wciąż się uczysz.

 

Tak. Od momentu, gdy dołączyłem do zespołu rezerw, dzieliłem funkcję zawodnika oraz asystenta w zespołach juniorskich. W tym momencie również jestem drugim trenerem w drużynie, która rywalizuje w CLJ U-19. Nie ukrywam, że w niedalekiej przyszłości chciałbym spróbować sił jako pierwszy trener. Lata lecą i wiem, że młodsi ode mnie pracują w PKO Ekstraklasie, ja jednak również celuję w tym fachu wysoko.

 

Za Tobą trzy kompletne sezony doświadczeń na ławce. Czy możesz zdefiniować już siebie jako trenera?

 

Tego na pewno nie mogę jeszcze zrobić. Wiem z kolei, jakim trenerem chcę być i skąd czerpać wzorce. Miałem przyjemność współpracować z wieloma trenerami na poziomie Ekstraklasy, do tego edukacja w Akademii pozwala mi uczyć się cech najlepszych dla funkcjonowania zespołu w różnych sytuacjach. Mam również swoje doświadczenie oraz wizję tego, jak szatnia powinna wyglądać.

 

Jesteśmy aktualnie w momencie, w którym mówi się o fali młodych, zdolnych, polskich trenerów. Czy uważasz, że doświadczenie gry na wysokim poziomie daje aż tak dużą przewagę nad trenerami, którzy ligowej piłki liznęli w dużo mniejszym wymiarze? 

 

Może nie aż takie, ale na pewno ma. Biorąc pod uwagę całokształt, przeważającą grupę wśród trenerów stanowią byli zawodnicy. Tylko to nie jest takie proste. Jeśli dany zawodnik grający na wysokim poziomie myśli, że skończy karierę i z dnia na dzień będzie dobrym trenerem, jest w wielkim błędzie. 

 

Steven Gerrard.

 

Wayne Rooney, Gary Neville. To są dobre przykłady. Bycie zawodnikiem a bycie trenerem to są dwa różne światy. Jeżeli piłkarz, który zakończy karierę, chce się edukować, rozwijać, jest otwarty na wiedzę z innych źródeł, wtedy zawsze wykorzysta też swoje boiskowe doświadczenie. Wydaje mi się, że większość zawodników kończy grać i myśli, że od razu będzie tak samo dobrymi trenerami. Nie. Potrzeba cierpliwości, edukacji, własnego rozwoju i tak dalej.

 

W poprzednim sezonie wraz z drużyną Rakowa U-19 zdobyliście dla klubu pierwszy, historyczny medal Centralnej Ligi Juniorów. Jednym z kluczy do osiągnięcia tego rezultatu była w Waszym przypadku atmosfera, prawda?

 

Zarówno w tym, jak i w poprzednim sezonie mam tę przyjemność być w sztabie zespołu U-19 i są to naprawdę zgrane szatnie. Dwie różne drużyny, dwie różne szatnie pod względem charakterologicznym. W obecnej kampanii rywalizujemy bardzo młodym zespołem, ale obie te szatnie to po prostu dwie zgrane ekipy. W poprzednim sezonie do atmosfery dochodziły wyniki. Medal to bardzo fajny zapis w historii. Razem z trenerem Adamem Studnickim często wspominamy mecze, które rozgrywaliśmy w ubiegłym sezonie.

 

Skoro jesteśmy już przy tej drużynie, czy wyjaśnisz czytelnikom, o co chodzi z hasłem: “Największy Petaros”?

 

“Petaros” ma swoje źródło na boisku, a wymyślił go właśnie Adam Studnicki. Była to zabawa związana z dalekim wybiciem piłki, której nazwa poniekąd przeniosła się do szatni. Chłopcy podchwycili temat w związku z naszym zwycięskim okrzykiem. Gdy wygrywaliśmy, często czekali, aż go zainicjuję. Dostałem kolejny przydomek – “Największy Petaros”, ponieważ po prostu krzyczałem najgłośniej. 

 

W bieżącej kampanii kształt zespołu U-19 uległ zmianie, doszło także do roszad w sztabie. Obecnie prowadzi ją obecnie Sebastian Żebrowski. Kolega ze “starej gwardii” trenera Olbińskiego.

 

Otóż to. Razem z Sebastianem dzieliliśmy szatnię w Rakowie już na przełomie lat 2004/2005. 20 lat temu współpracowaliśmy na boisku jako zawodnicy, teraz współpracujemy poza boiskiem jako trenerzy. Najlepsze jest to, że jesteśmy całkowicie różni, ale dogadujemy się znakomicie. Te co najmniej dwadzieścia lat znajomości pozwala nam tworzyć naprawdę zgrany duet.

 

Wraz z trenerem Żebrowskim próbujecie zaszczepić w chłopcach klasyczne wartości, w myśl których wychowywał Was trener Olbiński, czy całkowicie dostosowaliście metodologię pracy do dzisiejszego pokolenia?

 

Wszystko jest dostosowane do dzisiejszych czasów. Mamy wskazania od trenera głównego i podobnie jak każdy trener w Akademii Raków, jesteśmy przygotowani do czasów współczesnych. Siłą rzeczy jednak sami się łapiemy na tym, że niektóre komendy czy delikatne zachowania zostały w nas poprzez wiele lat współpracy z trenerem Olbińskim. Tego nie da się tak łatwo z siebie wyzbyć. Natomiast jeśli chodzi o merytorykę i metodologię, to są one ściśle dopasowane do aktualnych trendów.

 

 

 

Jak bardzo Twoim zdaniem różni się obecnie szatnia juniorska od szatni, w której przyszło Ci stawiać pierwsze piłkarskie kroki?

 

Różni się i to mocno. Przede wszystkim, wtedy nie było tak szerokiego dostępu do telefonów czy internetu. Nie było social mediów. Wszystko wyglądało całkowicie inaczej. Teraz, gdyby zabrać dziecku komórkę, byłoby uznawane za dziwaka. Takie mamy czasy i tego trzeba się nauczyć. My z kolei nie mieliśmy boisk, teraz dzieciaki mają równą płytę i zindywidualizowane programy treningowe. Z perspektywy starszego pokolenia musimy się tego nauczyć i zaadaptować. My nie nauczymy dzieciaków tego, jak było w czasach naszej młodości. To by po prostu nie przeszło.

 

Czy sądzisz, że gdyby zmian w polskim systemie szkolenia doszło wcześniej, bylibyśmy obecnie jako PKO Ekstraklasa czy reprezentacja Polski w nieco innym miejscu na piłkarskiej mapie Europy? 

 

Po części tak. Widać, że piłka nożna w naszym kraju ewoluuje, że powstaje coraz więcej akademii, które coraz szybciej się rozwijają. Budowane są boiska, trenerzy szkolą się za granicą, wszystko idzie w naprawdę dobrym kierunku. Ja miałem to szczęście, że trafiłem na osobę Roberta Olbińskiego, który do tej pory szkoli młodzież. W tamtych czasach w porównaniu do innych trenerów mocno się wyróżniał. To nie było trenowanie na zasadzie 2-3 razy w tygodniu “macie piłkę i grajcie”. Mieliśmy treningi codziennie, były one różnorodne, zawierały dużo ćwiczeń, taktyki, boiskowego myślenia. Sądzę, że to zaowocowało.

 

Pytałem już jakim trenerem jest Artur Lenartowski. A jakim szkoleniowcem chciałby być docelowo?

 

Na pewno chciałbym ugruntować te cechy, które wykształciłem do tej pory. Nie wiem, czy to przejdzie w przyszłości, ale na ten moment idę w stronę bycia dobrym policjantem. Trener musi być przede wszystkim sprawiedliwy i szczery. Szatnia oczekuje, żeby trener taki właśnie był. To da się zauważyć i sam wiem z doświadczenia, iż są to cechy bardzo istotne. Trzeba mieć też odpowiednie oko do zawodników. Jeśli dany trener wie, jak chce grać i jakich mieć piłkarzy na daną pozycję, pozwoli mu to osiągać znacznie lepsze wyniki.

 

Czujesz się gotowy, by poprowadzić zespół jako pierwszy trener. Jaką wizję trenerskiej przyszłości roztaczasz przed sobą? 

 

Odpowiem w ten sposób: człowiek planuje, a Pan Bóg się śmieje. Moim marzeniem jest, by ta kariera trenerska była co najmniej taka sama, jak zawodnicza.

 

Klasycznie zapytam, czego możemy życzyć trenerowi Lenartowskiemu na najbliższy rok?

 

Nie będę oryginalny, bo najważniejsze oczywiście jest zdrowie. To jest podstawa. A co do reszty – jeśli jest odpowiednia energia i dużo determinacji, wtedy można wiele osiągnąć. 

 

Fot. astar.czest.pl